Co czeka British & Irish Lions?

Wyprawy British & Irish Lions na drugi koniec świata, organizowane co cztery lata, to obok Pucharu Świata największe święto w świecie rugby. Ponad 130-letnia tradycja stoi za instytucją, która stanowi jedną z opok światowego kalendarza rozgrywek rugbowych. Jednak trudno nie widzieć czarnych chmur na horyzoncie.

Tegoroczna wyprawa British & Irish Lions do Południowej Afryki miłośnikom pięknego rugby nie przynosi żadnej satysfakcji – mecze testowe są brzydkie jak noc (oby ostatnie spotkanie stanowiło miłą odmianę). Mnóstwo natomiast toczy się gierek psychologicznych pomiędzy oboma ekipami oraz kłótni o prawdziwe (niestety ich nie brakuje) i domniemane przewinienia popełniane przez graczy na boisku. W efekcie najwięcej uwagi podczas spotkań przyciągają sędziowie, a presja spoczywająca na nich powoduje, że nieustannie konsultują się z sędziami TMO. Pięknych akcji jak na lekarstwo. Kwintesencja tego, jak paskudne może być rugby w dobie profesjonalizmu.

Ale to nie te elementy powodują zbieranie się czarnych chmur nad przyszłością Lwów. Gierek psychologicznych i awantur nie brakowało i dawniej – kłócono się już podczas pierwszej wyprawy w 1888 (o przepisy dotyczące wykopywania piłki z młyna). Podczas poprzedniej wyprawy Lwów do Południowej Afryki w 2009 awantur i protestów z powodu brutalności na boisku podczas drugiego testu nie było końca. Takie historie zdarzały się niemal za każdym razem, a są z wyprawy na wyprawę coraz głośniejsze po prostu dlatego, że rozwija się komunikacja. Dziś media społecznościowe pozwalają pleść każdemu co ślina na język przyniesie, a część dziennikarzy zamieniła się w zbieraczy najbardziej kuriozalnych wpisów z Twittera.

Niestety znacznie większy problem dla przyszłości Lwów stanowią czas i pieniądze (paradoksalnie, bo przecież Lwy to kura znosząca złote jaja). Od czasu wprowadzenia zawodowstwa do rugby czas zaczął się kurczyć, a pieniądze niepodzielnie rządzić. Z jednej strony profesjonalizm w rugby rozwiązał jeden z największych problemów Lwów doby amatorstwa – niedostępność dla trenerów brytyjskich części najlepszych zawodników, którzy nie mogli sobie pozwolić na długą wyprawę na drugi koniec świata. Stworzył jednak nowe.

Kluby angielskiej Premiership stały się przedsiębiorstwami zarabiającymi pieniądze. RFU w połowie lat 90. przespało okazję innego zorganizowania zawodowego rugby w Anglii – inaczej niż w przypadku Irlandczyków, Walijczyków i Szkotów (a także potęg z południa), federacja nie podpisała kontraktów z zawodnikami. Jedynymi ich pracodawcami stały się kluby i odtąd na polu zwalniania graczy na potrzeby reprezentacji zaczęły rodzić się napięcia. Kluby chcą jak najwięcej zarabiać, a więc jak najwięcej grać i nie chcą zwalniać zawodników na potrzeby innych – nie dość, że nie mogą w tym terminie zagrać, to jeszcze mogą wrócić z kontuzją (inna sprawa, że przy okazji zwalniania zawodników na cele reprezentacyjne wyciągają spore rekompensaty od RFU). Kalendarz wypełniony rozgrywkami ligowymi i pucharowymi jest coraz bardziej zapełniony. Bronią się okienka międzynarodowe wymuszane przez World Rugby, ale kluby Premiership i francuskiej Top 14 pilnują, aby nie ustąpić tu ani na krok.

Do tego zawodowe rugby to ogromne wymagania fizyczne dla graczy. Choć za grę w rugby się im płaci i z tego się utrzymują, nie są w stanie grać częściej niż raz w tygodniu ani zagrać 52 meczów w ciągu roku. Ba, nie są rzadkością w świecie rugby nawoływania do ograniczenia liczby dopuszczalnych meczów dla każdego zawodnika w roku. Chwalebny cel, niezwykle potrzebny, ale wprowadzenie takiego rozwiązania nie jest proste: trzeba pogodzić potrzeby klubów i reprezentacji, a wypracowanie kompromisu na tym polu będzie niezwykle trudne.

Napisałem, że Lwy to kura znosząca złote jaja: tak, to jedna z tych imprez, które w świecie rugby przynoszą największy dochód. Te pieniądze nie trafiają jednak do klubów zwalniających zawodników (poza tym, co kluby Premiership wytargują od RFU). Ogromne kwoty trafiają natomiast do federacji kraju-gospodarza – on zgarnia dochody z dnia meczowego, z Lwami dzieli się dochodami z transmisji telewizyjnych. Do tego dochodzi ogromny przychód w turystyce, który generują dziesiątki tysięcy kibiców brytyjskich i irlandzkich podążających za Lwami (no, akurat nie w tym roku – ale liczbę fanów brytyjskich w Nowej Zelandii przed czterema laty szacuje się na 20 tys., a to przecież najdalszy cel wyprawy).

Zresztą, to nie tylko wielki dochód, ale też i wielki rozgłos. Ross Reybourn w wydanej w ubiegłym roku książce Saving Rugby Union: The Price of Professionalism podkreśla dysproporcję między zainteresowaniem Lwami i meczami Premiership, mierzoną w oglądalności ich spotkań – zdecydowanie na korzyść Lwów. Cóż z tego, skoro w tym świecie każdy sobie rzepkę skrobie, a nawet RFU zdaje się być ostatnio całkowicie kontrolowane przez Premiership i opętane wizją pieniędzy tu i teraz. Prywatni inwestorzy w rugby zaczynają nie tylko operować na poziomie klubów, ale całych lig (tu mamy np. niemal 30-procentowy udział CVC w Premiership) i wkraczają powoli do federacji (takie rozmowy toczą chyba wszyscy trzej potentaci z półkuli południowej). O czym zresztą mówić, skoro World Rugby myśli o sprzedaży części udziałów w Pucharze Świata. A przecież to nie są pieniądze za nic – każdy z tych inwestorów chce mieć zwrot ze swojej inwestycji, jak największy i w jak najkrótszym możliwym czasie.

Wyprawy Lwów zmieniały się przez lata. Pomijając pierwszą, absolutnie wyjątkową, te sprzed drugiej wojny światowej liczyły przeciętnie 23 mecze i trwały od pierwszego do ostatniego spotkania przeciętnie 80 dni (do tego należy doliczyć morską podróż). W okresie po drugiej wojnie światowej, a przed pierwszym Pucharem Świata, który rozegrano w 1987, te średnie były jeszcze wyższe: 25 meczów i 97 dni, choć skróciły się same podróże, odkąd w 1955 Lwy wsiadły do samolotu zamiast na statek. Już jednak dwa toury z początku lat 80. nieco obniżyły średnią, bo skrócono je do 18 spotkań i 63 dni. Po zorganizowaniu pierwszego Pucharu Świata wyprawy stały się zdecydowanie krótsze – początkowo 12–13 spotkań (i wciąż powyżej 40 dni), a w XXI w. już tylko 10 z czasem trwania liczącym średnio 36 dni.

Tegoroczna wyprawa to już tylko 8 meczów w ciągu 35 dni, do tego jeden rozgrzewkowy na Wyspach Brytyjskich (kolejne źródło pieniędzy dla Lions). A i tak udało się tyle ich zorganizować z trudem, po długich rozmowach z klubami Premiership, które nie chciały zwolnić zawodników przed początkiem okienka międzynarodowego. Już wcześniej zresztą nie zgodziły się na przyspieszenie rozstrzygnięcia sezonu – w efekcie finał Premiership rozegrano tego samego weekendu co pierwszy mecz Lwów. Ostatecznie władze ligi zgodziły się udostępnić zawodników przed początkiem okienka testowego, jak tylko skończą obowiązki klubowe (a zatem Gatland miał graczy z drużyn, które nie weszły do play-off, na dwa tygodnie przed meczem z Japonią i wylotem na południe, z drużyn, które opadły w półfinałach – na tydzień wcześniej, a z finalistów tuż przed wylotem).

Ale jednocześnie kluby Premiership podkreśliły, że to zgoda jednorazowa i że za cztery lata nie będzie na to szans. Bo przecież zawodnicy też muszą odpoczywać. Że to był pusty frazes, przekonaliśmy się parę miesięcy później, gdy z błogosławieństwem RFU, te same kluby podjęły decyzję o poszerzeniu liczby drużyn w lidze, zwiększając liczbę spotkań każdej ekipy z minimum 22 (plus maksymalnie dwa dodatkowe dla uczestników play-off) do 26 (z play-off – 28).

Jak zatem będzie wyglądać następna wyprawa Lwów? Zgodnie z wypracowanym od lat 80. schematem (choć są głosy, aby wprowadzić w nim zmiany), Lwy podążą w 2025 do Australii, chyba najbardziej spragnionej takiej wizyty z wszystkich południowych federacji (bo w największych kłopotach finansowych, a przy okazji z rugby union najmocniej podkopywanym przez inne dyscypliny sportu). Będzie to jak zawsze składanka z reprezentantów najróżniejszych klubów i czterech krajów. Poza tą okazją większość z nich nigdy ze sobą nie będzie grać. To dlatego Lwy pozostały jedyną wyprawą, podczas której utrzymano tradycję rozgrywania spotkań z klubami czy prowincjami – po prostu muszą się dotrzeć. Do tego dojdzie jet-lag związany ze zmianą stref czasowych. I jeśli Premiership postawi na swoim (a dlaczego nie miałoby? można ich tylko kupić) za cztery lata nie zobaczymy nawet 8 meczów. Góra 4. British & Irish Lions przestaną się wyróżniać na tle „zwykłych” wyjazdów reprezentacji Anglii, Walii, Szkocji czy Irlandii organizowanych co roku.

Południowa Afryka jest dla nich ostatnio pechowa. W 2009 trybuny na stadionach były na wpół puste, bo ceny biletów były zaporowe dla lokalnych kibiców. W tym roku są zupełnie puste z powodu pandemii, „czerwona armia” nie przyjechała do Południowej Afryki i nie napełniła sakiewek hotelarzy i właścicieli pubów, a na dodatek sama seria nie ma żadnych szans w konkurencji o uwagę szerszej, niezainteresowanej dotąd rugby publiczności, bo mecze odbywają się jednocześnie z letnimi igrzyskami olimpijskimi. Ale to wszystko nic w porównaniu z tym, co może się zdarzyć.

Krótkowzroczność angielskich włodarzy rugby, zaćmionych wizją pieniędzy tu, teraz i we własnej kieszeni, podkopie nie tylko ponad 130-letnią tradycję, ale zada cios w samo serce rugby. Bo Lwy przyciągają uwagę znacznie większej rzeszy kibiców niż mecze Premiership. I każde odzieranie Lwów właśnie z tej wyjątkowości, odstępowanie od tradycji, okrajanie liczby meczów, to zainteresowanie będzie zmniejszać. Będą coraz mniej wyjątkowe, coraz bardziej… codzienne. I to jedno z dwóch największych okien wystawowych rugby będzie przyciągać coraz mniej oglądających. Straci na tym całe rugby.

7 komentarzy do “Co czeka British & Irish Lions?”

  1. Dodałbym tylko że ten WIELKI rozgłos jest tylko w krajach należących do Wspólnoty Brytyjskiej. To jest ich zabawa. Reszta świata może się tylko przyglądać, ale raczej nawet tego nie robi. Wątpię aby kraje poza Commonwealth-em transmitowały te mecze. Może Japonia, ale pewności nie mam. Moim zdaniem tournée Lwów zostało w tym roku całkowicie przyćmione przez igrzyska olimpijskie. I powiem tak – bardzo dobrze! Nie chcecie dopuścić do tego tortu wszystkich to jedzcie okruchy. Czy straci na tym całe rugby? Nie sądzę, bo takie kraje jak Polska już nic nie mogą stracić.

    Odpowiedz
    • Poza Commonwealthem zainteresowanie na pewno jest nieco mniejsze, ale chociażby w prasie francuskiej regularnie piszą na ten temat. Pokrycie w TV też wbrew pozorom jest – we Francji Canal+, w USA NBC, w Ameryce Południowej ESPN, PremierSports daje szansę w całkiem sporym kawałku reszty świata – niestety bez Polski. Czy chcieć śmierci Lwów? Tylko gdyby można było je poświęcić za coś bardziej sensownego z naszej perspektywy, a nie zanosi na nic takiego 🙁

      Ps. Choć jeśli dzisiejszy test będzie wyglądać identycznie jak dwa wcześniejsze, to można powiedzieć, że nie będzie co żałować 😉

      Odpowiedz
      • To nadal jest strasznie słabo. Oni robią zawody tylko dla swoich. Kibic na świecie ich nie obchodzi bo generowałby zbyt małe zyski i taką Europą wschodnią nie ma sensu sobie ogóle zawracać głowy. Zamiast promocji i rozwoju rugby na świecie idzie to w kierunku krykieta niestety:(

        Odpowiedz
        • Dopóki będą niepodzielnie rządzić w World Rugby (albo dopóki ktoś z nich nie zacznie się wyłamywać), nic się nie zmieni…

          Odpowiedz
          • A może warto im trochę pomóc;)?

            Ktoś biegły w pisaniu zwłaszcza w języku angielskim mógłbym kilka wiadomości wysłać, czy to ma adres email czy na różne fora i grupy rugbowe. Może wtedy ktoś zacznie się zastanawiać nad wyłamaniem się;) Jak tak sobie czytam wpisy na grupach anglojęzycznych, to oni uważają że to co się obecnie dzieje jest najlepszą droga rozwoju dla Polski. To że nasza reprezentacja nie rozegrała żadnego meczu od lutego 2020 to jest droga do rozwoju. Serio, przekonywali mnie że tak jest dla nas najlepiej.

            Odpowiedz

Skomentuj Tomek Anuluj pisanie odpowiedzi