Początek końca najgorszego sezonu Premiership

Już pojutrze, 14 lipca, na płytę londyńskiego Twickenham Stoop wybiegną rugbyści Harlequins i Sale Sharks. W ten sposób zostaną wznowione rozgrywki Premiership, zawodowej ligi rugby w Anglii. Dokończenie sezonu to na pewno sukces tej ligi, zwłaszcza, że wraca do gry jako pierwsza rywalizacja z najwyższej półki rugby w Europie. Jednak obecny sezon zapisze się w annałach głównie z powodu potężnych kłopotów.

Koronawirus uderzył we wszystkich, a zawodowy sport, przyciągający na trybuny dziesiątki tysięcy widzów, w którym obraca się wielkimi kwotami, ucierpiał wyjątkowo mocno. Krajowe federacje z rugbowej elity i zawodowe ligi, zarabiające na co dzień ogromne pieniądze, te przychody straciły. A koszty zmalały w znacznie mniejszym stopniu, bo przecież płacą równie ogromne kwoty bohaterom swoich przedstawień – zawodnikom i trenerom. Angielska Premiership została uderzona na równi z dwoma innymi największymi, zawodowymi ligami w Europie, francuską Top 14 i międzynarodową Pro14. Jednak to uderzenie to nie był początek kłopotów Anglików w tym sezonie. Zaczęło się od ogromnej porażki wizerunkowej, która miała kilka miesięcy wcześniej.

Grzechy Saracens

Mowa znowu o pieniądzach: o oszustwie dokonanym przez działaczy najlepszej drużyny ligi ostatnich lat. Przy czym słowo „najlepsza” wymaga chyba właśnie cudzysłowu. Bo czy byliby najlepszymi, gdyby nie łamanie zasad? Dziś tego nikt się nie dowie. Londyńscy Saracens zgromadzili ekipę naszpikowaną gwiazdami. Grali dla nich Maro Itoje i Owen Farrell, którzy znaleźli się niedawno w piętnastce najlepiej opłacanych graczy rugby na świecie według portalu Wales Online (i to w jej czołówce, z łączną pensją przekraczającą 1,6 mln funtów rocznie). A to nie koniec, bo graczami klubu były inne angielskie gwiazdy – bracia Mako i Billy Vunipola, Jamie George, Alex Lozowski czy Alex Goode, a także kilku świetnych internacjonałów. Drużyna zdominowała rozgrywki ligowe w ostatnim okresie – w ciągu ostatnich pięciu sezonów, czterokrotnie sięgnęła po tytuły mistrzowskie, w tym trzykrotnie pokonując w finałach Exeter Chiefs. Ostatni finał, 2019, był szczególnie emocjonujący, bo Saracens wygrali z drużyną z Exeter 37:34.

Od dawna mówiło się o tym, że trudno upchnąć płace takiego gwiazdozbioru w limicie wynagrodzeń zawodników obowiązującym w Premiership (wynoszącym ostatnio 6,4 mln funtów na rok na klub, do tego 600 tys. dla graczy akademii). A trzeba pamiętać, że kadra zawodowego klubu rugby to około czterdziestu zawodników. W marcu ubiegłego roku Daily Mail opublikował tekst, w którym oskarżono właściciela klubu, Nigela Wray’a, o dopłacanie zawodnikom „pod stołem”. Wray po prostu zakładał z zawodnikami spółki, w które pompował dodatkową kasę. W czerwcu ubiegłego roku spółka zarządzająca ligą (Premiership Rugby Ltd., PRL) rozpoczęła śledztwo w tej sprawie, a w listopadzie zakończyła je stwierdzeniem, że do naruszeń faktycznie doszło i to na sporą skalę (limit miał być przekroczony o około 2 miliony funtów). W niecny proceder zaangażowani byli m.in. Maro Itoje i bracia Vunipola. Klub ukarano odjęciem 35 punktów w ligowej tabeli i grzywną przekraczającą 5 mln funtów. Odjęcie punktów dawało szansę Saracenom na utrzymanie się w lidze, ale gwiazd ze składu nie ubywało (co zresztą nie dziwne, bo w trakcie sezonu bardzo trudno kogoś wytransferować, skoro każdy ma domknięty budżet). W efekcie, gdy parę miesięcy później PRL zażądało od Saracenów przedstawienia dowodów, że w tym sezonie limit wynagrodzeń zostanie dotrzymany, ci po prostu papierów nie pokazali. W efekcie zdecydowano o karnej degradacji Saracens na drugi poziom ligowy.

Kara wydaje się bolesna. Saracens tracą szansę na mistrzostwo kraju w tym sezonie i w następnym. Dostaną zapewne także mniej z tytułu kontraktu telewizyjnego w kolejnym sezonie. Niezależnie od wyników nie wystąpią też w kolejnym sezonie w europejskich pucharach. Ale to wszystko przejściowe. Saracens ze swoim gwiazdozbiorem stoją o kilka poziomów wyżej niż ich przyszli rywale z Championship i nie ulega wątpliwości, że po jednym roku wrócą do gry o najwyższe stawki. Rozważając adekwatność kary do przewinienia najbardziej rzuca się w oczy fakt, że choć klub zdegradowano i ukarano finansowo, to nikt nie odebrał im zdobytych nieuczciwie tytułów mistrzowskich. Śledztwem objęto trzy ostatnie sezony, z których w dwóch Saracens wygrali ligę. I mimo kary ogromny niesmak pozostał.

Między Bogiem a prawdą, błędów przeszłości nie można naprawić. Powtórzyć tamtej rywalizacji po prostu się już nie da. I jeśli w świat idzie komunikat, że przez kilka lat rozgrywki ligi były nieuczciwe, to jest to ogromny cios dla wizerunku produktu, jaki taka liga stanowi (zresztą, także cios dla wizerunku rugby union jako dyscypliny, w której postępowanie fair jest elementem etosu). Być może to z tego powodu Saracenom tytuły mistrzowskie pozostawiono – bowiem gdyby sięgnięto po taką sankcję (niewątpliwie sprawiedliwą), to rozgłos całej sprawy poza światem rugby byłby jeszcze większy. I liga mogłaby zacząć tracić sponsorów, a to zabolałoby ją najbardziej.

Koronawirus i jego skutki

Wydawałoby się gorzej być nie może. Ale przyszedł koronawirus. Oczywiście, uderzył on we wszystkich, którzy obracają dużymi pieniędzmi w sporcie i rozrywce. W zawodowe rugby tym bardziej, bo to sport jednocześnie zespołowy i kontaktowy, a więc oprócz braku możliwości gromadzenia widowni, mamy też nieco bliższy niż w innych sportach drużynowych bezpośredni kontakt między zawodnikami. I Premiership nie było tu żadnym wyjątkiem, rozgrywki trzeba było przerwać. Już przed epidemią kluby borykały się ze stratami (w ubiegłym roku łącznie na ponad 40 mln funtów, jedyny klub, który miał niewielki dochód to Exeter Chiefs), teraz kłopoty finansowe znacząco się pogłębiły. Ratunkiem dla dotychczasowych kłopotów miał być zastrzyk finansowy od nowego udziałowca ligi CVC – pod koniec 2018 zawarto transakcję zbycia mniejszościowego pakietu udziałów w PRL za 200 mln funtów. Ale te pieniądze przeznaczono na rozwój ligi, a nie łatanie dziur.

Niestety to nie koniec. Zachowania władz ligi powodowały dodatkowe zamieszanie, którego można było uniknąć. Dla wszystkich było jasne, że niezbędne jest cięcie płac zawodników – skoro nie ma przychodów, to nie ma też jak pokryć kosztów. I gdy początkowo rozmawiano z zawodnikami o przejściowym zmniejszeniu wynagrodzeń, nie było żadnego problemu. Rozmawiano, sytuacja była wyjątkowa i każdy to rozumiał. Jednak w pewnym momencie władze ligi poszły o krok dalej. Ustaliły zmniejszenie limitu wynagrodzeń o mniej więcej 25% (z 6,4 mln funtów do 5 mln funtów) na trzy sezony pomiędzy 2021 i 2024. To zrozumiałe, bo utrata przychodów jest tak znaczna, że wiele klubów nie ma z czego pokryć kosztów. Naturalną konsekwencją powinna być renegocjacja przynajmniej części kontraktów. Jednak kluby po prostu postawiły zawodnikom ultimatum domagając się zgody na zmniejszenie kontraktów o 25% w ciągu kilku dni. Takie podejście nie mogło mieć dobrych efektów. Wybuchła kolejna afera i kolejny problem wizerunkowy. Przez pewien czas wojna między zawodnikami a ligą była głównym tematem rugbowych mediów – wojna, która wybuchła nie przez to, co kluby chciały osiągnąć, ale przez to, w jaki sposób zawodnikom to zakomunikowały. Efektem była zakończona dopiero niedawno saga z gwiazdami Leicester Tigers i odejście z tego klubu Manu Tuilagiego.

Dokończenie sezonu 2019/2020 po ponad pięciu miesiącach przerwy jawi się w tej sytuacji jak odbicie się od dna. Tych, którzy zdecydowali się na taki krok, jest naprawdę niewielu: oprócz Premiership jedynie europejskie puchary (ale tam do rozegrania pozostało zaledwie 14 spotkań) i międzynarodowa liga Pro14 (gdzie z kolei zdecydowano się na bardzo znaczne ograniczenie rozgrywek i ograniczono się do 15 meczów). W Premiership inaczej: postanowiono dograć sezon do końca od momentu, w którym go przerwano i bez jakichkolwiek ograniczeń. Wszystko po to, aby uratować pieniądze z kontraktu telewizyjnego – choć widzów na trybunach pewnie nie będzie, to przynajmniej telewidzowie dostaną tyle wyczekiwanych emocji, ile mieli dostać. I BT Sport zapewne zapłaci za ten sezon pełne 40 milionów funtów, zgodnie z umową. Jednak to przedostatni rok z takim zastrzykiem finansowym. BT Sport nie usiadł do negocjacji z PRL w sprawie przedłużenia obecnego kontraktu, obowiązującego do 2021. I z dużym prawdopodobieństwem nie uda się znaleźć nadawcy telewizyjnego, który od 2021 będzie wykładał podobne pieniądze.

Ale ten sukces ma też swoje cienie i budzi kontrowersje. Szukanie pieniędzy idzie w parze z ryzykowaniem zdrowiem zawodników. Zawodnicy co tydzień są badani i co tydzień są wykrywane nowe przypadki zarażenia koronawirusem (na szczęście bardzo nieliczne). Mecze w planowanej końcówce sezonu mają być grane częściej niż raz w tygodniu, co w zawodowym rugby przekracza możliwości zawodników (w praktyce pojawia się i dobra strona tego zjawiska: kluby będą zmuszone do większej rotacji w składach, a zatem więcej szans dostaną zawodnicy z drugiego szeregu czy akademii – jednak najlepsze kluby mogą eksploatować najlepszych zawodników bardziej, wszak będą walczyć o udział w play-offach, a następnie o mistrzostwo). Co więcej, najlepsi mają grać bez przerwy od 15 sierpnia 2020 do 7 sierpnia 2021 – bo wtedy odbędzie się ostatnie spotkanie wyprawy British & Irish Lions do Południowej Afryki. Owszem, wypoczęli teraz przez kilka miesięcy. Ale rok ciągłej gry, na dodatek z intensywnością większą niż dotychczas, to duże ryzyko dla zdrowia zawodników.

Napięty kalendarz to zresztą problem nie tylko zdrowia, ale także nakładania się terminów rozgrywek klubowych i międzynarodowych. World Rugby niedawno zadecydowała, że od 24 października otwiera okienko międzynarodowe na półkuli północnej. Tego samego dnia zaplanowano opóźniony finał obecnego sezonu Premiership. Na szczęście PRL doszło do porozumienia z RFU i selekcjoner angielskiej reprezentacji, Eddie Jones obejdzie się bez zawodników dwóch najlepszych klubów w dwóch pierwszych meczach sezonu: przeciwko Barbarians i w zaległym meczu Pucharu Sześciu Narodów z Włochami. Jednak sytuacja mogłaby wyglądać inaczej, gdyby przeciwnikami w tym ostatnim spotkaniu nie byli najsłabsi w stawce Włosi, ale któryś z konkurentów do zwycięstwa. To ustalenie nie dotyczy też reprezentantów innych krajów grających w Premiership. Swoją drogą, po decyzji World Rugby okazuje się, że kluby angielskie nie będą mogły korzystać z najlepszych zawodników z Południowej Afryki czy Argentyny aż do połowy grudnia (a może nawet dłużej, jeśli zaistnieje konieczność kwarantanny) – czyli w okresie, gdy już będzie trwał nowy sezon zarówno ligi, jak i europejskich pucharów. Kolejny problem ze zwiększonymi obciążeniami dla pozostałych graczy klubów.

Dla otuchy

Jednak kilka dobrych informacji w ciągu ostatniego roku też się pojawiło. Wśród nich wschodząca gwiazda młodziutkiego skrzydłowego Louisa Reesa-Zammita, który zanotował w Gloucester wejście smoka i zagrawszy zaledwie siedem spotkań został liderem ligi w ilości zdobytych przyłożeń (ma ich na koncie siedem). Przyciągają uwagę także transfery Bristol Bears, którzy ściągają do Premiership kolejne gwiazdy – do świetnego Charlesa Piutau i jego kolegów ma dołączyć m.in. błyszczący na ostatnim Pucharze Świata Semi Radradra. Pojawił się pomysł kanału telewizyjnego dedykowanego rugby w stacji, która zdobędzie nowy kontrakt telewizyjny.

A kto wygra? Cóż, na czele tabeli są Exeter Chiefs, choć to nie oznacza, że na pewno mistrzami zostaną. Wszak na końcu sezonu mamy play-off, a w nim wszystko może się zdarzyć. Jednak w mistrzostwie Exeter Chiefs byłoby coś ze sprawiedliwości dziejowej, wszak to oni w ostatnich latach jako jedyni byli w stanie walczyć z Saracens i gdyby nie oszustwa tych ostatnich, być może byliby mistrzami. Wielkie plany i ambicje mają też w Sale Sharks i Bristol Bears, którzy też są faworytami do gry w play-off i które latem porządnie się wzmacniały. Na dnie tabeli już kolejny sezon błąkają się Worcester Warriors i najbardziej utytułowana drużyna ligi, Leicester Tigers – spadek jednak im nie grozi, bo ten mają zaklepany Saracens. A ci, gdyby nie 105 ujemnych punktów, którymi ostatecznie ich ukarano, byliby wiceliderami tabeli.

Zapatrzeni od kilku tygodni w Nową Zelandię czekamy na start rozgrywek gdzieś bliżej. Premiership jest pierwsza i liczymy, że pokaże, że Europa nie daje sobie w kaszę dmuchać. Gdy tylko rozlegnie się pierwszy gwizdek, najważniejsze będą punkty i przyłożenia, a o błędach przeszłości będziemy myśleć mniej…

Dodaj komentarz